Pan Józef Bicz
Pan Józef Bicz – wieloletni dyrektor szkoły Podstawowej nr 2 w Myślenicach, nauczyciel pracy i techniki
Okruchy wspomnień z przeszłości
Z zachowanych okruchów mojej pamięci staram się posklejać i ocalić od zapomnienia wydarzenia na przebytej drodze w zdobywaniu zawodu pedagoga i w minionej pracy jako nauczyciela szkoły podstawowej a zwłaszcza „Myślenickiej Dwójki”, w której przepracowałem ogółem trzydzieści lat w charakterze nauczyciela, wychowawcy i dyrektora tejże placówki.
Prawdę powiedziawszy to, że zostałem nauczycielem i to w dodatku w tej szkole, to czysty zbieg okoliczności. Plany i ciche marzenia rodziców, a zwłaszcza ojca zmierzały początkowo do tego abym poszedł w jego ślady i objął po nim bardzo dobrze prosperujący przed II wojną światową i w pierwszych latach po wojnie warsztat oraz sklep rzeźniczo – wędliniarski znajdujący się w domu rodzinnym, zwanym Domem Greckim, w Myślenicach. Później jednak z zamiaru tego się wycofał widząc, że przed prywatnym handlem nie ma już żadnych perspektyw, gdyż wtedy właśnie, a był to rok 1947, Polska wkroczyła w okres stalinizmu. Zaczęto szeroko naśladować wzory radzieckie w gospodarce i pod pretekstem walki z tzw. „spekulantami”, których upatrywano w prywatnym handlu, zlikwidowano go prawie całkowicie. Nie było więc wówczas sensu, by poświęcać się temu zawodowi. Mam jednak wrażenie, że w moich genach musi być coś jednakże na temat zawodu pedagoga zapisane. Inaczej mówiąc rodzinnie odziedziczone, bowiem dwaj bracia mojej matki byli pedagogami. Jeden jako nauczyciel i długoletni kierownik szkoły powszechnej w Głogoczowie, drugi natomiast jako szkolny ksiądz katecheta w Mszanie Dolnej. Podobnie zawód ten obrała siostra mojego ojca. Później również moja córka i bratanica poświęciły się temu zawodowi. Czy to wszystko zrządził przypadek?
Warto więc prześledzić mój życiorys, sięgnąć i nawet do czasów sprzed II wojny światowej, wtedy bowiem, a był to rok szkolny 1938/39, zacząłem uczęszczać do szkoły powszechnej. Następne pięć lat to koszmar okupacji hitlerowskiej, w czasie których przyszło mi zdobywać wiedzę w mocno ograniczonym zakresie, bowiem celem władz okupacyjnych było uczynić z nas niewolniczą siłę roboczą, o elementarnym poziomie wiedzy, umiejącą jedynie czytać, pisać i rachować.
Po jej ukończeniu w roku 1946/47, autentycznie łaknąc wiedzy, rozpocząłem z wielkim entuzjazmem dalszą naukę w odrodzonym Gimnazjum i Liceum w Myślenicach, wchodząc w skład drugiego z kolei po wojnie rocznika, składającego się z trzech równoległych oddziałów.
Był to wyjątkowy rocznik obejmujący pokolenie, które doświadczyło bardzo wiele. Przeżyło bowiem i bardzo dobrze jeszcze pamiętało czasy II wojny światowej oraz terror lat okupacji. Ponadto wchodziło w dorosłe życie w czasach zniewolenia sowieckiego.
Nauka w pierwszych latach odbywała się w starym budynku zwanym „Bursą”, znajdującym się naprzeciw dzisiejszego budynku policji i poczty, gdyż nowy budynek gimnazjum nie był jeszcze odpowiednio przygotowany do zajęć. Po przejściu frontu w nim bowiem przez pewien czas znajdował się szpital polowy dla rannych żołnierzy rosyjskich.
Lekcje przeważnie były teoretyczne, w postaci wykładów. Wiedzę utrwalaliśmy przede wszystkim z notatek sporządzanych na lekcjach. Nie było bowiem żadnych podręczników. Władze hitlerowskie zadbały jeszcze na początku okupacji, aby znajdujące się wszelkie przedwojenne podręczniki pod rygorem zabrać i zniszczyć.
Wielu profesorów, a zwłaszcza uczących historii i języka polskiego, borykało się z dużymi trudnościami, aby przekazać nam solidną i prawdziwą wiedzę, bez fałszu narzuconego w programach nauczania przez ówczesne władze oświatowe. Uczyli nas nie tylko historii, ale również rozumienia jej dziejów, przede wszystkim dziejów ojczystych, tak, byśmy umieli w nich czytać ukrytą mądrość.
W miejsce zlikwidowanego przedwojennego ZHP wprowadzono młodzieżową organizację pod nazwą ZMP, której zadaniem była popularyzacja ideologii komunistycznej opartej na wzorach sowieckich. Przypominam sobie, że rekrutację przeprowadzono na tej zasadzie, że rozdawano w klasie ankietę „z prośbą” o przyjęcie do organizacji, którą należało wypełnić i podpisać. Ponieważ oddałem ankietę niewypełnioną, po lekcjach wezwany zostałem na tzw. „dywanik” do kancelarii, gdzie starano się mi wytłumaczyć, że nie idę z postępem, a nawet że nie chcę brać udziału w budowie socjalizmu w Polsce. Konsekwencję tego faktu odczułem dopiero w późniejszym okresie.
W ostatnim roku szkolnym dyrekcja zapowiedziała utworzenie tzw. klasy pedagogicznej, co podyktowane było koniecznością zapewnienia kadry nauczycielskiej nie tylko do szeroko zakrojonej ogólnopolskiej akcji walki z analfabetyzmem, ale również celem odbudowania zawodu nauczycielskiego zniszczonego przez władze okupacyjne.
W czasie rekrutacji pierwszeństwo mieli ci uczniowie, którzy po maturze z różnych względów nie zamierzali iść na studia oraz ci, którym groziło niedopuszczenie do matury z powodu tzw. wówczas burżuazyjnego pochodzenia lub niewłaściwego ugruntowania politycznego. W sumie uzbierało się trzydziestu uczniów, z których utworzono klasę pedagogiczną, zwaną 11p, gdzie znalazłem się również ja. Trzeba przyznać, że nie było nam łatwo. Musieliśmy bowiem przygotowywać się do zdawania matury i równocześnie uczyć się dodatkowo przedmiotów, takich jak: pedagogika z metodyką nauczania, propedeutyka, psychologia rozwojowa, logika i innych, w większości opartych na literaturze sowieckiej. W czasie matury uczniowie posiadający „zapaskudzoną politycznie hipotekę” mieli pewne problemy, gdyż decydujący głos miał tzw. „czynnik społeczny” delegowany przez ówczesne partie polityczne. W tym przypadku miałem szczęście, gdyż trafiłem na mniej dociekliwego myślenickiego działacza Stronnictwa Ludowego. Radość moja po zdaniu egzaminów maturalnego i dyplomowego na nauczyciela szkół ogólnokształcących stopnia podstawowego została całkowicie zmącona, bowiem jako niepewny społecznie i politycznie w „nagrodę” otrzymałem nakaz pracy do szkoły znajdującej się w województwie białostockim nad samą granicą z dzisiejszą Białorusią. Niepodporządkowanie się nakazowi pracy było karane sądownie.
Zaistniała sytuacja stała się dla mnie nie do przyjęcia. Nie mogłem bowiem Rodziców w podeszłym wieku pozostawić samych i wyjechać na drugi koniec Polski.
Z pewnymi perturbacjami, przy pomocy odpowiednich znajomości, udało się mi załatwić zmianę nakazu pracy i otrzymać skierowanie na wolny etat nauczycielski w powiecie myślenickim.
I tak po złożeniu odpowiedniego przyrzeczenia służbowego w dniu 14 sierpnia 1951 roku otrzymałem na piśmie nominację na tymczasowego nauczyciela Szkoły Podstawowej w Głogoczowie.
Były to czasy, których obecne pokolenia nie bardzo mogą zrozumieć, a co dopiero w nie uwierzyć. Ale takie były ówczesne realia.
Praca w szkole nie należała wówczas do łatwych. Etat nauczyciela w szkole podstawowej wynosił tygodniowo trzydzieści sześć obowiązkowych godzin, czyli należało przepracować sześć godzin lekcyjnych dziennie, od poniedziałku do soboty włącznie, nie licząc czasu, jaki nauczyciel, nie tylko początkujący, musiał poświęcić na przygotowanie się do lekcji. W zasadzie nie było wówczas mowy o specjalizacji przedmiotowej nauczycieli. Dostawało się w przydziale czynności klasę i trzeba było w niej uczyć wszystkich przedmiotów, zgodnie z obowiązującą siatką godzin. Sytuację utrudniał brak elementarnych pomocy naukowych, które w miarę możliwości i umiejętności trzeba było wykonać samemu, aby zminimalizować skutki werbalizmu.
W pierwszych latach, przy sprzyjającej aurze, w okresach pogodnej wiosny czy jesieni, dojeżdżałem do pracy początkowo na rowerze, później na motorze, gdyż mogłem być przez to wcześniej w domu. Gorzej było natomiast w czasie słoty czy srogiej zimy, kiedy z konieczności trzeba było korzystać z przepełnionych autokarów PKS lub jakiejś „okazji”. Zamieszkać jednak na terenie Głogoczowa nie zamierzałem z uwagi na Rodziców oraz szerokie zaangażowanie w działalność Ochotniczej Straży Pożarnej w Myślenicach. Jak już wcześniej wspomniałem, pierwsze lata mojej pracy zawodowej przypadły akurat na okres szczególnie wzmożonej i bezwzględnej ekspansji tzw. stalinizmu w prawie każdej dziedzinie życia ówczesnej Polski. Dosięgnął on również polskie szkolnictwo, w którym ówczesne władze szeroko czerpały wzorce z oświaty radzieckiej. W programach i podręcznikach przekręcono i przeinaczano historyczne fakty, zmuszając w ten sposób nauczycieli do przekazywania zakłamanej wiedzy.
Z organizacji związkowej nauczycieli próbowano uczynić narzędzie do propagowania rzekomo przodującej radzieckiej nauki. W miejsce najmniejszych komórek związkowych zwanych Ogniskami ZNP, powołano do życia tzw. MOZ – y czyli międzyszkolne organizacje związkowe, w których naczelnym zadaniem było obowiązujące wszystkich nauczycieli szkolenie ideologiczne, a przede wszystkim comiesięczne zebrania poświęcone studiowaniu historii Wszechzwiązkowej Komunistycznej Partii bolszewików, tzw. WKP (b) oraz nauki pedagogów sowieckich Kairowa, Makarenki czy Pawłowa.
Co roku z końcem sierpnia, przed rozpoczęciem zajęć szkolnych, władze oświatowe organizowały tzw. „konferencje sierpniowe”, w których obowiązkowo musiał uczestniczyć każdy nauczyciel. Podczas nich, oprócz instrukcji i wskazówek związanych z realizacją zadań oświatowych w danym roku szkolnym, wygłaszane były przez partyjnych dygnitarzy referaty ideologiczne. Z wszystkich tych „nowości” radzieckich po roku 1956, czyli po Polskim Październiku, władze oświatowe generalnie się wycofały. W miejsce konferencji sierpniowych dla nauczycieli zwoływano wszystkich kierowników szkół na naradę, w czasie której otrzymywali wytyczne organizacyjne, dydaktyczne i polityczne, jakie należało wprowadzać w szkole w danym roku. Po jednej z takich narad kierownik poinformował mnie, iż obecny na naradzie sekretarz Komitetu Powiatowego PZPR wymienił moje nazwisko, podając mnie jako negatywny i karygodny przykład nauczyciela, który propaguje „wrogi amerykański” styl życia. Nazywał mnie myślenickim „bikiniarzem”, wprowadzającym amerykańską modę ubierania się w sztruksową bluzę, zapinaną na zamek błyskawiczny, wąskie u dołu i krótkie do kostek spodnie, spod których widać kolorowe skarpetki oraz buty mokasyny na grubej podeszwie. Zarzucił mi też, że moja fryzura na kształt mandoliny. Wszystko to uważając za rzecz niedopuszczalną w nauczycielstwie i godną potępienia. Przy sposobności wytknięto mi brak przynależności do organizacji politycznej zaszeregowując mnie nawet do wrogów socjalistycznej Polski. Z początku myślałem, że jest to tylko jednorazowy propagandowy atak na moją osobę. Kiedy jednak na następnej naradzie wrócono znowu do tego tematu, wówczas kierownik szkoły powiedział mi wprost: „Człowieku, jeśli chcesz pracować dalej w szkole jako nauczyciel, musisz z tym wszystkim skończyć i dla świętego spokoju zapisać się chociażby do ZSL, inaczej cię wykończą”.
Czas szybko mijał, ciągle jednak rozmyślałem nad koniecznością dalszego kształcenia się w obranym już zawodzie. Najlepszym rozwiązaniem dla mnie było podjęcie studiów zaocznych. A ponieważ w liceum pasjonowałem się fizyką, którą oczarował mnie wspaniały jej wykładowca profesor Tadeusz Ślósarz, stąd też na ten kierunek złożyłem podanie w Wydziale Oświaty /taki był bowiem wymóg/ z prośbą o zaopiniowanie go i przesłanie na odpowiednią uczelnię. Ani mi przez myśl nie przeszło, że do tego jest niezbędna zgoda Komitetu Powiatowego PZPR, o czym poinformowano mnie dopiero wtedy, gdy otrzymałem zawiadomienie o konieczności zgłoszenia się komitecie partii w sprawie złożonego podania na studia. Tam z ust samego sekretarza propagandy o nazwisku Piskorz /nazwisko to dobrze zapamiętałem/ dowiedziałem się, że dla takich kandydatów jak ja, o pochodzeniu burżuazyjnym, którego rodzice przed wojną należeli do tzw. wówczas prywatnej inicjatywy, a dziś są kułakami, bo uprawiają kawałek pola, nie może być studiów wyższych i on moje podanie opiniuje negatywnie. Wyszedłem z komitetu całkowicie zdruzgotany. Marzenia o studiach szybko się skończyły. Doszedłem do wniosku, że widocznie otrzymany jeszcze w liceum tzw. „wilczy bilet” był nadal aktualny, że władza w osobach ówczesnych partyjnych „dygnitarzy”, na ironię zwaną ludową była w tych sprawach konsekwentna, a wezwany do komitetu partii zostałem wyłącznie po to, by w perfidny sposób całkowicie mnie upokorzyć i udowodnić mi, że w obecnej rzeczywistości należę do obywateli drugiej kategorii.
Poddawać się jednak nie zamierzałem. Z upływem czasu znowu zacząłem rozważać możliwość podjęcia studiów. Mając jednak przykre doświadczenia, postanowiłem tym razem zwrócić się o poradę do ówczesnego kierownika kadr Wydziału Oświaty, którą to funkcję pełniła przez wiele lat życzliwa i wysoko ceniona osoba w myślenickim środowisku nauczycielskim pani Zofia Betlej, znająca dobrze moje dotychczasowe perypetie z miejscową władzą. Za jej to poradą zdecydowałem się przejść do pracy w Wydziale Oświaty z tą myślą, że pracując tam łatwiej będzie mi osiągnąć zamierzony cel. Wtedy bowiem, a był to już 1959 rok, rozpoczęto w Polsce realizację hasła – „Tysiąc Szkół na Tysiąclecie Państwa Polskiego”. Przy Wydziale Oświaty utworzono Powiatowy Komitet Społecznego Funduszu Budowy Szkół /SFBS/, którego całokształtem prac stałem się koordynatorem. Zadaniem moim było przede wszystkim pozyskiwanie go, przez organizowanie różnorakich akcji zbiórkowych, jak największej ilości środków społecznych niezbędnych do finansowania budowy i wyposażania w sprzęt i pomoce dydaktyczne nowo powstające obiekty szkolne, tzw. „Tysiąclatki”, które okazały się niezbędne w związku nadchodzącym wówczas wyżem demograficznym.
Obecnie z pełną satysfakcją mogę powiedzieć, że mam cząstkę swego udziału w powstaniu szeregu nowych szkół na terenie powiatu myślenickiego, co wówczas doceniła Władza Oświatowa, kierując mnie na zaoczne studia do Krakowa, równocześnie przenosząc mnie do Szkoły Podstawowej nr 2 w Myślenicach, co było moim pragnieniem.
Zostać nauczycielem w myślenickiej szkole w owym czasie było bardzo trudno. Prawie wszystkie etaty obsadzone były albo przedwojenną doświadczoną kadrą pedagogiczną, względnie nauczycielkami powiązanymi rodzinnie z ludźmi ówczesnej nomenklatury, względnie nauczycielami o niezbędnej dla szkoły specjalizacji. Poza tym była to szkoła nowa, funkcjonowała bowiem dopiero od roku w samym centrum stolicy powiatu myślenickiego.
W zasadzie na samym początku niewiele o niej wiedziałem, mimo że byłem przecież stałym mieszkańcem Myślenic. Stąd też, kiedy wchodziłem po raz pierwszy na jej teren, a było to 26 września 1961 roku poczułem, szybsze bicie serca.
Nowy, okazały budynek w środku dużej, bo dwuhektarowej działki, musiał robić na człowieku spore wrażenie. Nic dziwnego, bowiem szkoła w której pracowałem dotychczas, mieściła się w małym budynku, pamiętającym jeszcze czasy austriackie. Samo jednak otoczenie nowej szkoły przypominało raczej jedno wielkie rumowisko, pełne porozrzucanych kamieni, kawałków cegieł, wystających tu i ówdzie z ziemi części fundamentów, przedzielone w połowie szerokim chodnikiem prowadzącym do budynku szkolnego, ułożonym z płytek betonowych na niezbyt utwardzonym gruncie. Całość upiększały jedynie trzy stare już drzewa oraz niewielkie ukwiecone klomby, znajdujące się na placu przed samym budynkiem. Były to bowiem tereny jeszcze niezagospodarowane po wyburzonych dawnych czworakach i stajniach oraz browarze dworskim, które wchodziły w skład majątku ziemskiego książąt Lubomirskich, a zostały rozparcelowane w 1946 roku i przeznaczone pod budowę nowej szkoły.
Sekretariat oraz gabinet kierownika szkoły znajdowały się po przeciwnej stronie niż dzisiaj /obecnie sala numer 19/. Szkołą kierował już wówczas były mój nauczyciel i wychowawca z okresu, gdy uczęszczałem do szkoły powszechnej, która znajdowała się obok mojego domu rodzinnego, pan Antoni Miodoński. U niego w czasie okupacji hitlerowskiej w ramach tajnego nauczania pobierałem naukę z zakresu historii i geografii. Miałem również przyjemność z nim razem pracować przez jakiś czas w Szkole Podstawowej w Głogoczowie. Stąd też znaliśmy się doskonale. Przywitał mnie bardzo serdecznie, nie kryjąc zadowolenia z ponownego spotkania i przyszłej wspólnej pracy. Powspominaliśmy dawne czasy, a następnie oprowadził mnie po szkole. Z podziwem i uznaniem obserwowałem obszerne i widne sale lekcyjne, pracownię fizyki, biologii, zajęć praktyczno – technicznych, pokój nauczycielski, gabinet lekarski /obecnie gabinet pedagoga szkolnego/ i dentystyczny, piękną salę gimnastyczną z pomieszczeniem na rozbieralnię oraz natryski, na parterze i na piętrze łazienki, sanitariaty, w suterenach obszerną świetlicę z zapleczem kuchennym do prowadzenia stołówki, a także kotłownię zapewniającą centralne ogrzewanie budynku. Wszystko to było dla mnie „nowością”, z którą musiałem się stopniowo oswoić. Nowością było również i to, że w czasie pierwszego posiedzenia rady pedagogicznej usiadłem wśród takich nauczycieli jak, p.p. Izabela Gawlikowska, Helena Gajewska, Anna Żarow, Zofia Elińska, Maria Osobliwa, Janina Janowska, Antoni Miodoński i inni, którzy ileś lat temu byli moimi wychowawcami i nauczycielami, a teraz trzeba było z nimi współpracować i niejednokrotnie dyskutować oraz starać się im dorównać. Było to dla mnie ogromne wyzwanie i przeżycie.
Przyszedłem do tej szkoły na początku drugiego roku jej działalności, nic też dziwnego, że zostałem ją jeszcze w stadium organizacyjnym. Nie wszystkie sale lekcyjne posiadały już odpowiedni sprzęt. W szeregu pomieszczeń tymczasowo znalazły się przyniesione ze strychu starej szkoły drewniane, dwuosobowe ławki z pochyłymi pulpitami,
w środku których znajdował się otwór na kałamarz z atramentem, pamiętające czasy austriackie. W kilku salach stały jeszcze dawnego typu tablice, zawieszane na kołkach umocowanych w otworach stelaży, oraz starego typu szafy ubraniowe, przystosowane do przechowywania przyborów szkolnych, takich jak: kreda, ściereczka do tablicy, zeszyty klasowe itp. Przed ławkami stawiano stolik lub biurko nauczycielskie, w niektórych salach było ono umieszczone na drewnianym podeście. Brak było podstawowych pomocy naukowych, które dopiero zaczęły napływać z Przedsiębiorstwa Zaopatrzenia Szkół „Cezas”.
W pierwszym roku jako nauczyciel o specjalizacji zajęcia praktyczno – techniczne otrzymałem przydział czynności z przeważającą liczbą godzin z tego przedmiotu, a jako uzupełnienie etatu kilka godzin fizyki i chemii oraz rysunku w klasie siódmej.
Trzeba otwarcie przyznać, iż pracownię zajęć praktyczno – technicznych chłopców zastałem w pewnym stopniu wyposażoną w sprzęt w postaci dziesięciu stołów stolarskich, każdy o dwóch stanowiskach do pracy, oraz dwie standardowe szafki z podstawowymi narzędziami do obróbki papieru, tektury i drewna, tj. do technik przewidzianych w programie nauczania w klasach piątych i szóstych. A więc były to noże, nożyczki, kolce, tarniki, dłuta, kilka strugów, dwie piłki ramowe, cztery prasy introligatorskie, a na dodatek elektryczna wiertarka stołowa na prąd trójfazowy, którego w pracowni było brak, stąd też z konieczności stała przez jakiś czas bezużyteczna.
Nie było żadnych narzędzi czy pomocy dydaktycznych do realizacji programu w klasie siódmej. Nie było też jakichkolwiek materiałów koniecznych do realizacji programów w poszczególnych klasach. Trzeba było więc zaczynać od stopniowego uzupełniania narzędzi potrzebnych do obróbki metalu, szkła i tworzyw sztucznych. Kupowałem więc piły, pilniki, wkrętaki, wiertła, imadła, wiertarki, zgrzewarki, lutownice, deski kreślarskie do nauki rysunku technicznego itp., przybory w które zaopatrywałem pracownię w tutejszych sklepach przez zamówienia finansowane ze środków budżetowych MRN, dzięki przychylności ówczesnego kierownika referatu finansowego pana Ryszarda Bałuka.
Gorzej natomiast było z zaopatrywaniem pracowni w potrzebne do zajęć materiały, które uzyskiwaliśmy w postaci odpadów poprodukcyjnych w czasie organizowanych wycieczek do myślenickich zakładów pracy. I tak np. w czasie zwiedzania „Galalitu”, fabryki guzików, pozyskiwaliśmy różnego rodzaju odpady tworzyw sztucznych. Zwiedzając Zakłady Przemysłu Terenowego, otrzymywaliśmy zbędne kawałki desek, sklejki, płyty pilśniowej, forniru, papieru ściernego czy kleju stolarskiego. W czasie szklenia rozbitych szyb w oknach szkolnych pozyskiwaliśmy zbędne kawałki szkła. Odwiedzając zakład ślusarski, otrzymywaliśmy odpady blach i prętów o różnej średnicy. W Domu Technicznym kupowało się jedynie gwoździki i wkręty różnej wielkości oraz druty żelazne o różnym przekroju. Na samym początku był pewien kłopot, nie było bowiem możliwości cięcia desek na różnej wielkości listewki i deseczki. Potrzeba jednak jest matką wynalazków i udoskonaleń. Zakupioną małą szlifierkę elektryczną, po odkręceniu kamienia ściernego oraz zainstalowaniu na jej osi okrągłej tarczy piły i dorobieniu odpowiedniej obudowy, z przesuwaną prowadnicą, przerobiłem na całkiem sprawną i bezpieczną minipiłkę tarczową, która okazała się przez dłuższy okres czasu niezbędna do przygotowywania materiału koniecznego do prawidłowego prowadzenia zajęć z drewna w klasach piątych i szóstych oraz na zajęciach pozalekcyjnych przy budowie latawców, modeli samolotów czy statków.
Mając zgromadzony materiał bez większych przeszkód mogłem z uczniami należycie realizować obowiązkowe techniki przewidziane programem nauczania w poszczególnych klasach, co nie było wówczas zadaniem łatwym. Wtedy bowiem do szkół podstawowych szeroko wkraczała tzw. politechnizacja, która zobowiązywała nauczyciela do zajęć praktyczno technicznych nie tylko do wyrabiania u ucznia zdolności manualnych, ale również zapoznania go ze sposobem posługiwania się odpowiednimi narzędziami i przyrządami do obróbki różnych materiałów, np. papieru, tektury, drewna, metalu, szkła czy tworzyw sztucznych, w czasie wytwarzania przedmiotów użytkowych. Tym sposobem produkowaliśmy minizestawy narzędzi do klas młodszych w postaci małych młoteczków, piłek do przecinania listewek, kolcy do robienia otworów, czy też zestawów zabawek do przedszkola, tj. wiaderek, łopatek oraz foremek do piasku.
Wytwarzaliśmy również proste przyrządy do nauki fizyki, np. przyrząd do wykazywania powstawania sił elektrodynamicznych, niezbędnych do wprawiania w ruch obrotowy wirnika w silniku elektrycznym, czy też plansze do nauki o ruchu drogowym itp.
Zgodnie z przydziałem czynności zobowiązany byłem również do prowadzenia zajęć pozalekcyjnych, dwóch kół zainteresowań – technicznego i modelarskiego, po dwie godziny tygodniowo, na które mogła uczęszczać młodzież dobrowolnie, według własnych zainteresowań, spędzając pozytywnie wolny czas.
Tu uzupełniała i pogłębiała poznaną wiedzę przez projektowanie i konstruowanie od podstaw modeli działających silników elektrycznych, na prąd stały czy zmienny, modeli działających samochodów, dźwigów, łodzi pływających, samolotów blokowych czy małych szybowców latających oraz różnego rodzaju i kształtu latawce, począwszy od najprostszych, płaskich po skomplikowane skrzynkowce. Tu rodziła się techniczna myśl młodzieńcza według realizowanego hasła – „Najpierw pomyśl, potem zrób”.
Ileż to razy ówczesny woźny szkolny pan Stefan Haberny zaglądał do sali i zmuszał nas do kończenia zajęć oraz opuszczenia pracowni, by można było ją posprzątać i szkołę zamknąć. Ileż to razy obserwowałem radość pojawiającą się na twarzy młodego majsterkowicza po zakończeniu pracy nad zaprojektowanym przez siebie i wykonanym własnoręcznie oraz wprawionym w ruch modelem. Do dzisiaj pamiętam wielu ówczesnych stałych bywalców i „zapaleńców” majsterkowania. Byli to: Miecio Wójtowicz, Edzio Żelazny, bracia Jacek i Jurek Kutrzeba, Radek i Marek Staindel, Mariusz Święch, Tadzio Jarzębak, Zdzisio Żegleń czy Wiesiek Ogrodny. Oto tylko niektórzy z nich. Trudno bowiem wszystkich wymienić.
Wiele wykonanych prac przez nich i ich kolegów na zajęciach czy to kółka technicznego, czy modelarskiego, względnie na lekcjach zajęć praktyczno – technicznych było ozdobą na organizowanych powiatowych a nawet wojewódzkich wystawach jako eksponaty ukazujące dorobek uczniowski, między innymi „Myślenickiej Dwójki”.
Organizowane zawody latawcowe na Plebańskiej Górze oraz wojewódzkie w Krakowie i Nowym Targu były przeważnie zdominowane przez modele o wspaniałej konstrukcji, estetycznym projekcie plastycznym i wysokim szybowaniu, wykonane przez Mariusza Święcha czy też Radka Steindla. Ich prace zdobywały w tych konkursach czołowe lokaty.
Zaraz na początku mojego przyjścia do szkoły otrzymałem nieoficjalne polecenie – prośbę kierownika szkoły pana Antoniego Miodońskiego, aby opracować i przedłożyć do zatwierdzenia plan zagospodarowania terenu przed budynkiem szkolnym. Opracowany plan, po nieznacznych korektach i odpowiednim zwymiarowaniu oraz wytyczeniu w plenerze, rozpocząłem systematycznie realizować z młodzieżą w ramach wygospodarowanego czasu na lekcji zajęć praktyczno – technicznych.
Przede wszystkim w pierwszej kolejności należało usunąć wszelkiego rodzaju gruz, kamienie i kawałki cegieł oraz zapełnić nimi doły po piwnicach byłego dworskiego browaru. Następnie zbieraliśmy ziemię z zaplanowanych alejek, aby uformować z niej przewidziane klomby. Zadanie to było bardzo pracochłonne, z góry przewidziane na długi okres czasu. Można go bowiem było realizować jedynie przy sprzyjającej pogodzie, wczesną jesienią i późną wiosną. Sytuację pogarszał fakt, iż brak było odpowiedniej ilości narzędzi, tj. łopat, kopaczek, grabi oraz taczek do transportowania ziemi, które bardzo często przy takiej eksploatacji ulegały zniszczeniu. Każdy wykonany klomb, a było ich sporo, systematycznie obsadzany był krzewami róż oraz innych kwiatów, w miarę otrzymywania ich w darze z Miejskiego Zakładu Zieleni w Myślenicach.
Z czasem ukwieconych różami klombów przybywało coraz więcej, co sprawiało dodatkowe kłopoty w ciągłej ich pielęgnacji, a zwłaszcza przy odchwaszczaniu zarastających trawą alejek. Tu dużą rolę odgrywały prace wykonywane przez dziewczęta w czasie lekcji zajęć praktyczno – technicznych pod kierunkiem takich nauczycieli, jak panie Janina Janowska, Maria Szczepaniak oraz Agata Czekay. Systematycznie pojawiającym się problemem był również brak okrawężnikowania klombów, co powodowało ciągłe obsypywanie się ziemi na oczyszczone już alejki. Z tym uporaliśmy się dopiero w latach siedemdziesiątych, kiedy to przy wsparciu Zakładów Chemicznych z Oświęcimia i innych sojuszników szkoły, w czasie asfaltowania dolnego boiska sportowego, klomby zostały ograniczone obrzeżami, a alejki pokryte dywanikiem asfaltowym.
Oprócz krzewów róż na klombach wzdłuż chodnika prowadzącego do szkoły oraz drogi gospodarczej od strony północnej posadziliśmy rzędy krzewów ligustra, które z czasem utworzyły swego rodzaju żywopłot dla ochrony ukwieconych klombów.
Dookoła obiektu szkolnego posadziliśmy dziesiątki drzew różnego gatunku, między innymi modrzewie, topole, jesiony, lipy, otrzymane w darze od Nadleśnictwa w Myślenicach.
W południowo – wschodniej części usytuowane zostały obiekty sportowe. Tam również w pierwszej kolejności trzeba było uprzątnąć pozostałości po budowie, aby następnie móc teren wyrównać oraz wytyczyć miejsca na boiska do gier oraz bieżnie i skocznie lekkoatletyczne.
Prace nad zagospodarowaniem tego terenu rozpoczął nauczyciel wychowania fizycznego pan Jan Domoń, później kontynuowali je następni uczący tego przedmiotu.
W pierwszych latach boiska posiadały nawierzchnię trawiastą, która wskutek ciągłej eksploatacji uległa zniszczeniu, przypominając czasami klepisko.
Dopiero w latach siedemdziesiątych, dzięki olbrzymiemu zaangażowaniu nauczyciela wychowania fizycznego pana mgr Franciszka Szlachetki oraz chłopców klas starszych, którzy wykonywali wszystkie prace przygotowawcze, a więc krawężnikowanie oraz żwirowanie podkładu, położony został na obu boiskach dywanik asfaltowy, sfinansowany przez Zakłady Chemiczne w Oświęcimiu, co pozwoliło użytkować je w ciągu całego roku szkolnego. W zimie bowiem pan mgr Franciszek Szlachetka zamieniał je niejednokrotnie osobiście na lodowiska, aby mogły służyć młodzieży do jazdy na łyżwach.
Część północno – wschodnia przeznaczona została na poletka doświadczalne dla pracowni biologicznej, którą opiekowała się nauczycielka biologii pani mgr Janina Ćwierzyk, oraz dla Szkoły Przysposobienia Rolniczego, mającej siedzibę w naszym budynku, do prowadzenia zajęć praktycznych z ogrodnictwa.
W późniejszym okresie w miejscu tym zbudowaliśmy z młodzieżą, przy pomocy szkolnej „złotej rączki” – palacza, konserwatora w tutejszej szkole, pana Jakuba Walasa, ogródek geograficzny, w którym zainstalowana została szkolna stacja meteorologiczna. Jego urządzenia wykorzystywane były do prowadzenia lekcji geografii.
Wszystko to po pewnym czasie w miejscu początkowego „krajobrazu księżycowego” stworzyło zagospodarowany pięknie ukwiecony oraz obsadzony drzewami teren rekreacyjno – sportowy w centrum miasta, z którego ponad trzydzieści lat korzystała nie tylko młodzież szkolna, ale również lokalna ludność.
Okazuje się jednak, iż po tych latach, mimo dużego wysiłku nauczycieli, młodzieży i obsługi szkolnej, teren ulegał stopniowemu zużyciu. Z biegiem czasu drzewa starzejąc się, nadmiernie wyrosły, zagrażając bezpieczeństwu. Ich wyrastające korzenie zdewastowały niektóre klomby i alejki, wiele krzewów mimo systematycznej pielęgnacji zdziczało.
Jest jednak nadzieja, iż wkrótce obiecana rewitalizacja otoczenia szkolnego pozwoli przywrócić terenom rekreacyjnym wokół budynku szkolnego ich dawne piękno, czego Nauczycielom i przyszłym pokoleniom młodzieży oraz mieszkańcom miasta życzę ze szczerego serca i z wielkiego sentymentu do byłej mojej szkoły – Szkoły Podstawowej nr 2 imienia Bohaterów Westerplatte w Myślenicach.